Najnowsze wpisy, strona 1


cze 30 2006 Pierwszy spacer
Komentarze: 0

Razem z Maglorem wyszliśmy na spacer poza mury miasta. Zapadał już zmrok, dlatego niebo przybrało kolor granatowy, a na nim zabłysły tysiące gwiazd. Sprawiało to wrażenie jakby nad naszymi głowami rozciągała się lśniąca szata Vardy. Maglor szedł wspierając się na moim ramieniu, gdyż nie wydobrzał jeszcze na tyle, aby swobodnie się poruszać.

Podczas spaceru wielkokrotnie pytał się mnie co się stało, jednak ja unikałem odpowiedzi na te pytania. Moja odpowiedz mogłaby tylko pogorszyć jego stan. Tak więc szliśmy w milczeniu przez zieloną łąkę otoczeni ciszą i lekkimi podmuchami wiatru. W połowie drogi zobaczyłem jak wzrok Maglora przykuło wzgórze położone w pewnej odległości przed nami. Mój przyjaciel zatrzymał się nagle i zastygł w bezruchu. Nie wiedziałem o co chodzi, dlatego ja również zatrzymałem się, spojrzałem na wzgórze a następnie na twarz Maglora. Malowało się na niej jakieś głębokie poruszenie, ale i strach. Zaniepokojony zbliżyłem się do niego, położyłem dłoń na jego ramieniu i zapytałem:

- Co się stało? - Jednak on nie odpowiadał. Nadal stał nieporuszony ze wzrokiem utkwionym we wzgórzu. Dopiero po długim milczeniu odpowiedział szeptem, jakby bojąc się, że ktoś może nas usłyszeć.

- Tam się to stało... - Ta odpowiedź wywarła na mnie ogromne wrażenie. Dokładnie wiedziałem o co mu chodziło mówiąc "to". Przez mój umysł przebiegało tysiąc myśli naraz. Chyba niedobrze zrobiłem przyprowadzając go tutaj. Gdy chciałem mu powiedzieć, abyśmy wracali Maglor nagle ruszył w tamtym kierunku. Jego zachowanie zaskoczyło mnie i z początku nie wiedziałem co mam zrobić. Na szczęście w porę opanowałem się i zacząłem iść za nim. "On nie może zobaczyć co jest za wzgórzem" - powtarzałem sobie w myślach. Nie miałem większych problemów z dogonieniem go, jednak zatrzymanie mogło okazać się o wiele trudniejsze. Przekonywałem go, błagałem ale nie chciał słuchać, tylko spojrzał na mnie z wyrzutem, jakby chciał powiedzieć: "Wiem, że coś przede mną ukrywasz". Nie mogłem zatrzymywać go siłą więc po prostu ruszyłem za nim ze spuszczoną głową i sercem pełnym obawy.

Gdy dotarliśmy na wzgórze rozciągał się przed nami piękny widok, jednak nie do końca. W miejscu, gdzie kiedyś rosły Dwa Drzewa Valinoru, źródło światła dla całej Ardy, stały teraz dwa upiorne drzewa w niczym nie przypominające swojej dawnej świetności. Wokół nich zgromadziła się grupka elfów którzy nadal opłakiwali tę stratę. Gdy Maglor to zobaczył na jego twarzy pojawił się wyraz niedowierzania, przerażenia i rozpaczy. Cichym, jąkającym się głosem zapytał:

- Ja... co się stało?- Zwrócił swoje oczy na mnie. To było tak przejmujące spojrzenie, że nie byłem w stanie go wytrzymać i spuściłem oczy odwracając przy tym głowę. Mój wzrok również powędrował w stronę Drzew.

- W dniu kiedy cię zaatakowano ktoś Je zniszczył, wyssał z nich całe światło pozbawiając nas i szczęścia, i bezpieczeństwa - Wzrok Maglora nadal był pełen niedowierzania.

Nie wiadomo kto tego dokonał, gdyż nie udało się go złapać, ale jedno było pewne - to była najnikczemniejsza istota w całej Ardzie. Widziałem jak wielkie cierpienie zadawało Maglorowi patrzenie na to wszystko. Dlatego wziąłem go pod ramię i siłą zacząłem odciągać w stronę miasta. Nie stawiał zbyt wielkiego oporu, dlatego dosyć szybko powróciliśmy do domu. Jednak przez całą drogę panowało między nami grobowe milczenie.

numa : :
cze 30 2006 Początek końca
Komentarze: 0

Od czasu tego spaceru minęło już trochę czasu, jednak nie chciałem rozmawiać z Annaelem. Zawsze uważałem go za przyjaciela, a on tak po prostu mnie oszukiwał. Gdy mijałem go na schodach czy przy posiłkach odwracałem od niego wzrok, a on spuszczał głowę i nic nie mówiąc do siebie odchodziliśmy

Jednej nocy postanowiłem wymknąć się z domu aby jeszcze raz zobaczyć Dwa Drzewa. Była już późna godzina i myślałem, że wszyscy już śpią. Gdy wyszedłem za próg uderzyła we mnie ściana zimna i ciemności. Jednak gdy doszedłem do placu na którym rosło białe drzewo zobaczyłem wielu elfów z latarniami roztaczającymi błękitną poświatę. Niektórzy z nich mieli miny przerażone, inni zdziwione, jednak wzrok wszystkich zebranych był utkwiony w jednej postaci stojącej w cieniu drzewa. Mimo że znajdowałem się z dala od niej to rozpoznałem w niej Feanora, mojego ojca. Jednak tego wieczora był zmieniony nie do poznania. Oczy płonęły mu żywym ogniem, ubrany był w piękną, lśniącą zbroję a w ręce trzymał obnażony miecz. Mówił coś o przybyszu, który przekazał mu prawdę o Valarach. Ja mimo iż nigdy nie spotkałem tego nieznajomego to od kilku dni docierały do mnie pewne pogłoski. Elfowie mówili między sobą o przybyszu posiadającym wielką moc i mądrość, pomagającym i dającym rady każdemu kto go o to poprosi. Nie wiedziałem dlaczego z jego powodu powstało takie zamieszanie.

- Valarowie są kłamcami, niewiele lepszymi od Morgotha! Są źli i przebiegli! Nie pozwalają nam opuszczać Valinoru! A wiecie dlaczego?!... Bo ziemie leżące po drugiej stronie morza, o wiele większe i lepsze, przeznaczyli dla ludzi, istot mających pojawić się na Ardzie tak jak my z woli Iluvatara! Czy damy więzić się Manwemu i innym braciom Morgotha, czy też staniemy przeciw nim?!... Wy możecie robić co zechcecie, ale ja razem z moją rodziną mam zamiar zająć ziemie po drugiej stronie morza i władać nimi dopóki nasz ród nie wygaśnie! - słowa mego Ojca przepełnione nienawiścią wywołały duże poruszenie wśród zebranych. Jedni byli za tym, aby wyruszyć na podbój nowych ziem, inni chcieli żyć spokojnie w Valinorze. Podnosił się coraz większy szum, który w końcu przemienił się w kłótnie i groźby. Jeden z elfów wyciągnął spod srebrnego płaszcza miecz i zamachnął się na elfa z którym prowadził spór. Za jego przykładem postąpili też inni, dlatego kłótnie ostatecznie przemieniły się w krwawą walkę i rzeź. Większość elfów chodziła z mieczami skrytymi pod płaszczem, gdyż każdy obawiał się o swoje życie. Bracia, sąsiedzi, przyjaciele, wszyscy zaczęli odnosić się do siebie nieufnie i patrzeć z ukosa na przechodzących obok elfów. Jednak byli też i tacy którzy nadal chodzili nieuzbrojeni i właśnie oni w większości padali ofiarami tego szaleństwa i szału. A najgorszą rzeczą było to, że ja także nie miałem przy sobie broni i znalazłem się w środku walki. Nie wiedząc, co mam robić, założyłem na głowę kaptur, szczelnie okryłem się swoim czarnym, obszernym płaszczem i powoli zacząłem wycofywać się z tłumu, starając się nie zwracać na siebie uwagi. Wszyscy mnie popychali, szturchali, krzyczeli. Czyjś miecz świnął mi koło twarzy rozcinając policzek. I znów poczułem tą samą, ciepłą strużkę spływającą po mojej twarzy. Starając się nie stracić równowagi posuwałem się powoli do przodu. W pewnym momencie poczułem jak ktoś złapał mnie za ramie i gwałtownie szarpnął mną w tył. Gdy odwróciłem się za siebie stanąłem twarzą w twarz z elfem który trzymał w swej uniesionej dłoni miecz gotowy do uderzenia. Wiedziałem, że nie mam najmniejszej szansy aby uniknąć ciosu więc pochyliłem głowę, zamknąłem oczy, zacisnąłem mocno powieki i czekałem co się stanie. Ta chwila była dla mnie wiecznością. Jednak uchwyt nagle się zwolnił i usłyszałem odgłos upadającego na ziemię ciała. Gdy po chwili otworzyłem oczy przed sobą zobaczyłem Annaela. Nie wiedziałem skąd się tu wziął. W opuszczonej dłoni trzymał zakrwawiony miecz. Podbiegł do mnie z troską w oczach.

- Nic ci nie jest?- zapytał, a w jego głosie usłyszałem troskę ale i drżenie.

- Wszystko w porządku - tylko to zdołałem z siebie wydusić. Annael złapał mnie za ramię i zaczął wyprowadzać z tłumu walczących. Gdy opuściliśmy plac zaczęliśmy biec ile sił w nogach i ciemnymi zaułkami dotarliśmy do domu.

numa : :